Do Gruzji dostaliśmy się WizzAir’em. 4 godziny lotu z Warszawy do Kutaisi. Na miejscu, jak przystało na Gruzinów, zostaliśmy przywitani lokalnym winem (pycha!). Bagaże, obklejone taśmą i czym tylko mieliśmy pod ręką doleciały w jednym kawałku (co zrobić kiedy chęć podróżowania jest większa niż zasobność naszych portfeli, a bilety lotnicze dla sprzętu sportowego takie drogie). Pod lotniskiem czekał na nas bus z zaprzyjaźnionym kierowcą, który zabrał całą naszą paczkę do Tbilisi. Kilka przystanków na kosztowanie lokalnych specjałów, krótka noc w hostelu blisko centrum i od rana zwiedzanie miasta. Nie uwłaczając stolicy Gruzji, każdy z nas przebierał nogami, aby znaleźć się już w Gudauri. Co ciekawe, różnica w temperaturach była tak ogromna, że w Tbilisi porzuciliśmy kurtki na rzecz znacznie lżejszych odzień, a Gudauria przywitała nas takim ogromem śniegu, jakiego nigdy w życiu nie widziałam – chociaż swoją przygodę narciarską rozpoczęłam blisko 20 lat temu.
Warunki na stokach w Gudauri nieziemskie! Cały kompleks skąpany w świeżym puchu, szerokie, wyratrakowane szlaki, blisko 50 km tras w 20 kombinacjach i lokalne jedzenie w knajpkach usytuowanych przy głównych zjazdach. Należy jednak zaznaczyć, że łatwych zielonych, czy niebieskich tras szukać jak ze świecą – nie polecałabym Gruzji osobom, które nie mają w ogóle doświadczenia. Sama infrastruktura jeśli chodzi o wyciągi, chciałoby się rzec – gruzińska. Ciężko napotkać na miejscu nowoczesne, wieloosobowe kanapy z podgrzewanymi siedzeniami, ale i tak cały kompleks działa bez zarzutu. Ogromnym plusem wyboru Gruzji jako zimowej destynacji jest praktyczny brak ludzi. Na stokach nie trzeba co chwilę się rozglądać i hamować w nadziei, że na nikogo się nie wpadnie, nie marznie się stojąc w kolejkach pod wyciągami, bez większego problemu można zamówić coś do jedzenia i znaleźć wygodne miejsce w słoneczku przy barze. Nie można też narzekać na wieczorne atrakcje. Gruzini słyną ze swojej gościnności, dlatego też każdego wieczoru organizowane są lokalne potańcówki.