
Ale Meksyk! Meksyk
Buenas dias. Wspaniała przygoda, cudowni ludzie, zapierające dech widoki oraz niezapomniane wrażenia. Zacznijmy jednak od początku. Decyzja o wyprawie do Meksyku to oczywiście typowy spontan, no cóż, takie decyzje są u mnie najlepsze. Był marzec, złapałem wtedy akurat „dolinę po podróżniczą” po wizycie w Chinach i nagle moim oczom ukazała się opcja wyjazdu do Meksyku w terminie Dnia Zmarłych. Szybka myśl w głowie „James Bond, Spectre” i wszystko było jasne, jadę! 🙂
Wylot miałem z Berlina, do którego dostałem się (jak się później w trakcie wyjazdu okazało) z mega pozytywnie zakręconymi Aga Piotr i Michał. Na lotnisku zameldowaliśmy się jako pierwsi z grupy i oczekiwaliśmy na kolejnych uczestników. Od samego początku dopisywały nam wyśmienite humory (w końcu ciśniemy na drugi koniec świata, a co!). Moją (i chyba wtedy już nie tylko moją) wewnętrzną radość na moment zburzyły jedne z najlepszych liderek Monika i Ula, które to przehandlowały mnie między sobą . Okazało się bowiem, że do Meksyku lecą dwie grupy, a ja w drodze losowania zostałem „oddany” do grupy nr 2. Smutek, no bo jak? Dlaczego? #całeżyciepodgórkę ale nie ma co się negatywnie nastrajać tylko myśleć pozytywnie. Już po chwili w głowie było pełno pozytywnej energii. Poznam przecież nowych ludzi, a gdy spotkamy się razem jako dwie grupy będę „do przodu” w końcu będę znał już wszystkich. Integracja na lotnisku w Berlinie i Helsinkach przebiegała bardzo barwnie. Jednak największego kolorytu dostarczył Madryt 😀 Do ostatniego już samolotu przed Mexico City wsiadaliśmy w wyśmienitych nastrojach i mieliśmy już pierwszego meksykańskiego przyjaciela. Lot mi się nie dłużył, w końcu spałem całe 9h i obudziłem się na godzinkę przed lądowaniem. W Meksyku w miarę szybko załatwiliśmy sprawy lotniskowe i nastał czas pożegnania się z grupą 1 oraz poznanie grupy nr 2 Część mojej grupy poznałem na lotnisku, a część czekała za nami w hostelu. Jak się później przekonałem można z nimi konie kraść i nie tylko 😛